Nadszedł poniedziałek. Poniedziałek, który po weekendowym nieumiarkowanym jedzeniu i piciu, wiele kobiet postanowiło uczynić TYM poniedziałkiem.
Poniedziałkiem, od którego przestajemy żreć słodycze, będziemy piły więcej wody i zwiększymy swoją aktywność fizyczną. Jest wiosna. Zatem triumfująco oznajmiamy wszystkim dookoła że jesteśmy na diecie. Tak naprawdę w podtekście ogłaszamy to, że: a) staniemy się jędzami z pudełkiem 7 rodzajów sałat; b) będziemy drażliwe/wrażliwe/smutne/wesołe/niezrównoważone/zrównoważone - lub wszystko razem; c) jesteśmy wciąż leniwym lemurem, ale staniemy się zwinne jak pantera.
Bo świat odchudzających się kobiet staje się światem zwierząt i coś w tym jest. Niektórzy wolą przebywać w piwnicy ze stadem szczurów niż dziewczynami na diecie. Szczury są przynajmniej empatyczne. Czego nie można powiedzieć o liczących kalorie, wyżywających się na otoczeniu osobnikach płci żeńskiej.
Jak ciężko jest odchudzać się w otoczeniu zwykłych pożeraczy chleba (i innych świństw), wiedzą tylko te osoby, które mają słabszą przemianę materii i złe geny (ha...). Do szczerości nic nie mam, ale do chamstwa bez nuty wdzięku już tak. A chamstwem jest ostentacyjne pochłanianie w naszym towarzystwie schabowych z kopą ziemniaków i pływającą w majonezie sałatą. Jeszcze większym chamstwem jest twierdzenie, że to zdrowy polski obiad.
Po dwóch dniach jedzenia owoców i warzyw zauważamy pierwsze efekty. Zachęcone ruszamy na siłownię. Kupienie karnetu na miesiąc zobowiązuje. Szkoda, że miła pani w recepcji już nie oślepia nas śnieżnobiałym uśmiechem, za to wskazuje szyderczo gdzie jest szatnia i jeszcze bardziej szyderczo – gdzie prysznic. Na siłowni są zwykle trzy grupy ludzi. Ci, którym się udało, w związku z czym prężą się przed lustrem w obcisłych strojach. Ci, którzy są na najlepszej drodze żeby im się udało i paradują w dresach. I ci, którym ogólnie nigdy nic się nie udało (poznaje się ich po wyciągniętych koszulkach), ale chcieliby popatrzeć chwilę na tych, którym się udało.
Po jednym dniu stwierdzamy, że żadne pieniądze nie są warte takich katuszy. Rezygnujemy i postanawiamy ćwiczyć w domu – w bardziej ludzkich warunkach, bez tylu maszyn tortur (hura) i bez nieziemsko przystojnego trenera (no trudno). Sięgamy z półki po zakurzone płyty z ćwiczeniami. Tytuł „Totalna metamorfoza w 4 tygodnie” -brzmi jak wybawienie. Włączamy. Z ekranu uśmiecha się miła pani, karze się zrelaksować i uśmiechać. Niech żałuje każdy kto nie ma funkcji HD, ten bowiem nie ujrzy jędrności jej ciała. Trening składa się z 6 części.
W trakcie drugiej dzwoni telefon. Przepraszamy (wciskamy pauzę) miłą panią z ekranu i lecimy odebrać. To najlepsza przyjaciółka. Z nią dochodzimy do wniosku, że inteligencja jest ważniejsza niż wygląd, dlatego rzucamy dietę bez wyrzutów sumienia. W sobotę i niedzielę nadrabiamy setki kalorii jakie straciłyśmy przez 5 dni diety! Zaczyna się weekend można sobie pozwolić.
A od następnego poniedziałku…