A może „kto pierwszy umrze czekając, tego nie trzeba przyjmować = problem z głowy”? O sytuacji w polskiej służbie zdrowia napisano już wiele felietonów. Nie mam kompetencji, aby polemizować z ekspertami w dziedzinie szeroko pojętej medycyny, ekonomii i finansów państwa. Wydaje mi się jednak, że mam kompetencje do tego, aby podzielić się z Czytelnikami naszego portalu uwagami na temat... zachowania samych pacjentów, którzy w kolejce do lekarza rodzinnego oczekują.
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że do lekarza rodzinnego chodzę rzadko. Podobnie ma się z korzystaniem z usług „na fundusz”. Od małego dzieciaka nauczono mnie, że jeżeli coś ma być „szybko” i „dobrze” (i „bez czekania latami”) to musi to „kosztować”. Z Narodowym Funduszem Zdrowia więc się pożegnałem i do lekarzy i na badania chodzę prywatnie. Dlatego wielu z Was twierdzi, że mam podobne poglądy jak Janusz Korwin-Mikke, który chce, aby każdy z nas mógł decydować na co idą jego zarobione pieniądze. I w sumie macie rację.
Ale polityka na bok – miało być o kolejkach. Jako że od kilku miesięcy dość mocno walczę z trapiącą mój organizm poważną chorobą, chcąc nie chcąc czasem do tego lekarza rodzinnego muszę się przejść. Rejestracja telefoniczna – otrzymuję numerek 34. Mój lekarz przyjmuje od 13:00 do 17:00. Szefowi oznajmiam, że idę walczyć i z pracy wychodzę koło 17:00 z myślą, że „może się uda”.
„Młody to i naiwny” zakrzyknęli w tym momencie niektórzy czytający tenże felieton. I rację mają! To, co zobaczyłem na miejscu, przechodzi wszelkie wyobrażenia.
PRLu z racji swojego wieku nie znam – o tych czasach opowiadają mi rodzice i dziadkowie. Każdorazowa wizyta w przychodni takie czasy, moim zdaniem, przypomina. Swoista retrospekcja!
XXI wiek, a numerek otrzymałem w formie... kawałka papieru. Wchodzę na piętro, siedzi kilka osób. Standardowy zestaw pytań: „który numerek teraz wszedł”? „Kto z Państwa ostatni”? „Jakie Państwo mają numerki”? Orientuję się w sytuacji – jest grubo po godzinie 15:00, a u lekarza jest dopiero numer, jeżeli mnie pamięć nie myli, dwudziesty. Około 1,5 godziny do końca, czternaście numerów przede mną. Pani obok mnie, w charakterystycznym nakryciu głowy „z antenką” tłumaczy mi, że kampanii wyborczej mówili „damy radę”. I pociesza mnie, że my też dziś damy. Radę.
Każdy, kto wchodzi na poczekalnię, zadaje ten sam zestaw pytań. Zaczynają się rozmowy: o pogodzie, o polityce. W pewnym momencie przychodzi kobieta, która posiada numerek wcześniejszy. „Tłum” każe jej poczekać. Czeka. Drzwi od gabinetu się otwierają, ona, podobno bardzo chora, zrywa się na równe nogi, przepycha się w drzwiach z inną kobietą, mówi, że teraz jej kolej – i basta. Słowa, które padły pod jej adresem są nie do zacytowania nawet w hardkorowym tygodniku dla heavymetalowców.
W międzyczasie pojawia się mężczyzna z numerkiem... 12. Tłum wściekły. Pan tłumaczy, że chciał późniejszy numerek, ale pielęgniarka w rejestracji telefonicznej nie chciała mu takowego dać. A dopiero teraz skończył czekać. Musi czekać – tak nakazuje „tłum”. Pan tłumaczy, że i tak nie powinien, bo jest Honorowym Dawcą Krwi. Zagajam, pytam, czy gdzieś to w Elblągu respektują. Odpowiada, że zazwyczaj wszędzie. Ale dziś swoje odczeka, bo jest kulturalny.
Jedna z „przewodniczek tłumu” wchodzi do gabinetu. Rozmawia z lekarzem tak głośno, że na zewnątrz wszystko słychać. „Niektórzy to przychodzą tylko się wygadać” - słyszę z boku. Ktoś inny dodaje „ile można siedzieć”. Z ciekawości włączam stoper. Pani „wizytowała” w gabinecie raptem 15 minut. Ale że niebezpiecznie zbliża się 17:00 (godzina zamknięcia gabinetu) to i tłum się niecierpliwi.
Rozmowy trwają. O polityce, o pogodzie, o życiu i śmierci, o chorobach, o świętach, a pani obok mnie przegląda na telefonie elblag.net. Mimowolnie się uśmiecham i czekam dalej.
Przechodząc do sedna: 4 godziny przyjmuje lekarz, recepcja rejestruje 40 numerków. Oznacza to, że na każdego pacjenta (aby wyrobić się w czasie) lekarz powinien przeznaczyć nie więcej, niż 10 minut. Z nudów liczę czas wizyt. Średnio 19 minut. Niektórzy wchodzą tylko po receptę, ale więcej jest osób, które potrzebują głębszej diagnozy.
Wreszcie wchodzi numerek 31. Ja 34. 17:15. Modlę się, aby nikt nie przyszedł z 32 albo 33. Nikt nie przychodzi. Wchodzę. Tak, wchodzę do gabinetu! I nawet nikt się nie ze mną nie przepycha. Szok.
Wychodzę, wszyscy mają jakieś nieciekawe miny. Może rozmawiałem za głośno. Albo za długo siedziałem. Nie wiem. Ubieram się, mówię „dobranoc”. Nikt nie odpowiada.
Za mną wszedł numerek 35. Była 17:40.
PS. Wiem, że felietony publikujemy zazwyczaj w czwartki, a nie w soboty. Powyższy tekst to jednorazowe odstępstwo od reguły :)