Poniżej publikujemy list Pani Magdaleny z Elbląga, która jest lekarzem rezydentem. Wyjaśnia ona jak wygląda od kuchni jej praca i problemy z nią związane.
Jestem lekarzem rezydentem. Jestem również żoną lekarza rezydenta. Mieszkamy w Elblągu. Mamy dwoje dzieci i marzymy o tym, aby być normalną rodziną.
Zarówno mąż jak i ja na całym szpitalnym etacie zarabiamy po 2500zł „na rękę”. Po 6 latach naprawdę ciężkich studiów, po 13 miesiącach stażu podyplomowego, po zdaniu państwowego egzaminu lekarskiego, otrzymaliśmy możliwość specjalizowania się w wyśnionych dziedzinach medycyny. Jesteśmy już u końca rezydenckiej drogi. Mamy po trzydzieści kilka lat. Przed nami kolejny egzamin, specjalizacyjny.
Praca jest naszą pasją, uwielbiamy naszych pacjentów, przejmujemy się nimi. Codziennie przynosimy do domu kolejne medyczno-losowe historie szpitalne, którymi żyjemy. Doczytujemy w książkach, poszukujemy innych rozwiązań, sprawdzamy czy niczego nie przegapiliśmy. Te historie siedzą w nas długie tygodnie. Często sami zderzamy się ze ścianą, jesteśmy bezradni wobec machiny biurokracji. Kilkuletnie kolejki do Poradni, wielomiesięczne oczekiwanie na diagnostykę obrazową jak TK czy MRI - to realia naszego systemu. Już nic nie mówiąc o tonie papierologii. Na badanie pacjenta, zebranie wywiadu, porozmawianie o możliwych opcjach terapii mam zaledwie kilka minut, pozostały czas który mam, poświęcam na wklepywanie do komputera kodów ICD10, ICD9, procedury SOR, kody poradniane, podliczenie punktów, o nie.... system się zawiesił, zaczynam od nowa....
Bardzo nas boli ta ilość jadu skierowanego przez społeczeństwo w naszym kierunku. "W głowach nam się poprzewracało", "trochę pokory". Ale czy ktoś naprawdę wie jak wygląda nasza praca? Mamy pełne prawo do wykonywania zawodu, mamy taką samą odpowiedzialność za pacjenta jak lekarze specjaliści. W szpitalach zresztą wielokrotnie robimy tą samą pracę co lekarze specjaliści. Osobiście odpowiadamy za życie i zdrowie pacjenta. Reanimujemy, operujemy, odbieramy porody, przepisujemy leki, wszystko według naszej najlepszej wiedzy i najnowszych wytycznych.
Nasza specjalizacja polega na zdobywaniu doświadczenia i w teorii uczenia się. Ale kiedy mamy się uczyć jeśli pracujemy po 400-500 godzin w miesiącu? I nie, nie pracujemy tyle bo jesteśmy chciwi i zachłanni. Takie są realia i takie stawki. Kredyt na samochód, kredyt na mieszkanie, kredyt na remont tego mieszkania, czynsz, przedszkole, prąd, paliwo, życie - z "gołej" pensji nie starcza nawet na połowę. "Stawki po 80zł/h"? I że "zarabiają po 36 tys zł"? Ale kto osobiście zna kogoś kto tak ma? W rzeczywistości stawki za godzinę pracy są trzykrotnie niższe, a to my, najmłodsi obstawiamy wszystkie dyżury w Wigilię, Boże Narodzenie, Wszystkich Świętych, Wielkanoc, soboty, niedziele. Nie pamiętam świąt kiedy całą rodziną zasiedliśmy wspólnie do stołu.
"2400zł za dyżur"? Nigdy nie widzieliśmy takich pieniędzy, za dyżur dostaję 300zł. Ja tu nie mówię o lekarzach z prywatnymi praktykami, posiadającymi prywatne kliniki czy własne duże poradnie. W „prywacie” pieniądze są inne. Ale my chcemy leczyć „na NFZ”. My walczymy o publiczną opiekę zdrowotną, Ale wróćmy do nauki, bo przecież to nasz główny obowiązek. My nie uczymy się z Googla. Jedna książka kosztuje około 200-400zł. Zjazdy, kursy, sympozja, konferencje opłacamy sami, przejazdy, noclegi. W trakcie specjalizacji każdy z nas obowiązkowo ma do odbycia około 10-15 kursów, koszt jednego to około 200zł-1000zł, w zależności od czasu trwania i lokalizacji. Dodatkowy kurs z mikrochirurgii na tkankach zwierzęcych to koszt 3000zł. Dodatkowo staże w klinikach, koszty paliwa, biletów PKP, komunikacji miejskiej.... NIKT nam za to nie zwraca. Wydajemy na to pieniądze zarobione na dodatkowych dyżurach. Te same pieniądze które czuję, że należą się mojej rodzinie, moim dzieciom. Ale przecież musimy podwyższać kwalifikacje, robimy to dla naszych pacjentów. Robimy to aby móc im pomóc, wiedzieć jak ich wyleczyć.
„Jedzą kanapki z kawiorem”, „wyjeżdżają na egzotyczne wakacje”??? Na urlop, który bierzemy raz w roku, odkładamy cały rok. Pewnego dnia jadę 60km do pracy, nagle samochód odmawia posłuszeństwa. Wzywam pomoc drogową. Serwis. Diagnoza – silnik padł. Koszt naprawy: 3000zł!! Morze wylanych łez kilka nocy pod rząd, przecież mieliśmy jechać na wakacje. Tak ciężko na nie pracowaliśmy, tyle wyrzeczeń. Jesteśmy wypompowani fizycznie, psychicznie, finansowo. Decyzja: pieniądze pożyczymy od rodziców.
Dodatkowe dyżury oczywiście robimy na własną działalność gospodarczą, a przecież to nic innego jak "śmieciówka". Nie zakładamy działalności bo chcemy zarabiać kokosy albo oszukać ZUS na składkach. Zakładamy je bo jesteśmy do tego zmuszani przez pracodawców. W razie choroby, wypadku, urodzenia dziecka zostajemy bez świadczeń socjalnych, bez przychodów. No ale w oczach wielu jesteśmy "uprzywilejowana kastą", bo mamy możliwość dorobienia. Ale ja nie chcę dorabiać! Chcę po 8 godzinnej pracy wrócić do domu, do męża i dzieci. Raz, gdy przejeżdżałam obok szpitala z dziećmi na tylnym siedzeniu, usłyszałam pytanie: "mamo, a jak długo tata będzie jeszcze mieszkał w szpitalu?"
Od czasu do czasu, w ramach łatania dziur w grafiku do niedzielnego dyżuru na Internistycznej Izbie przyjęć, gdzie przychodzą pacjenci z bólami w klatce piersiowej, podejrzeniem zawału, obrzęku płuc, zmuszany jest rezydent okulistyki lub ginekologii. Czy naprawdę w takim świecie chcemy się leczyć? Ale to nie chodzi tylko o nas, lekarzy rezydentów. Bardzo szanuję wszystkie nasze pielęgniarki, bez nich chyba bym umarła na swoich pierwszych dyżurach. Bardzo ciężko pracują, jest ich mało, jedna wykonuje pracę przeznaczoną dla 2 osób. Ale przecież za tak małe pieniądze nikt młody nie dołączy do kadry.
Młode pielęgniarki wolą wyjechać do Niemiec, gdzie na starcie dostaną pensję trzykrotnie wyższą. Tak samo ratownicy medyczni, przeciążeni pracą, również zatrudnieni na śmieciówkach. Ale moim zdaniem najważniejsi są tu pacjenci. Bo to oni najbardziej cierpią na brakach tego systemu. Głodowe diety w Oddziałach szpitalnych, wspomniane wcześniej kolejki, przemęczony, sfrustrowany personel. Przecież my wszyscy zasługujemy na coś więcej. A kiedyś, prędzej czy później wszyscy będziemy pacjentami tego systemu. My protestujemy dla pacjentów, dla nas wszystkich.
Jesteśmy lekarzami rezydentami, pielęgniarkami, ratownikami medycznymi. Naszym największym marzeniem jest mieć normalną pracę i rodzinę.
Magdalena